z życia wzięteChcą „leczyć” klimat, trując nas siarką z samolotów. Serio, to nie jest...

Chcą „leczyć” klimat, trując nas siarką z samolotów. Serio, to nie jest żart.

Słuchajcie, bo ja już nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Kiedy myślisz, że słyszałaś już wszystko, rzeczywistość puka do drzwi i mówi: „Potrzymaj mi piwo”. Właśnie przeczytałam coś, co sprawiło, że musiałam sprawdzić, czy przypadkiem nie mamy pierwszego kwietnia. Okazuje się, że nie. Otóż grupa inżynierów geotechnicznych wpadła na, w ich mniemaniu, genialny pomysł: zmodyfikujmy samoloty pasażerskie Boeing 777, żeby rozpylały w atmosferze tony dwutlenku siarki. Cel? Ochłodzenie planety. Brzmi jak plan złoczyńcy z Bonda, prawda?

Problem w tym, że to nie film. To propozycja, która leży na stole, a jej potencjalne skutki uboczne to między innymi globalne kwaśne deszcze. Tak, dobrze czytasz. Kwaśne. Deszcze. Jakbyśmy nie mieli wystarczająco dużo problemów na głowie. Zanim przejdziemy dalej, zadam jedno pytanie: czy naprawdę jedynym sposobem na walkę z jednym problemem jest tworzenie potencjalnie jeszcze większego?

Zabawa w Boga z naszym niebem w tle. Co mogłoby pójść nie tak?

Zacznijmy od początku, bo cała ta historia jest tak absurdalna, że wymaga rozłożenia na czynniki pierwsze. Badanie opublikowane w czasopiśmie Earth’s Future przez naukowców z University College London i Yale University (tak, to te prestiżowe uczelnie) przedstawia plan, który nazywają „interwencją klimatyczną”. Pod tą niewinną nazwą kryje się pomysł, by wykorzystać istniejącą flotę samolotów pasażerskich do rozpylania milionów ton dwutlenku siarki w dolnej stratosferze.

Możesz zapytać, dlaczego akurat Boeingi 777? A no dlatego, że to tańsze i szybsze rozwiązanie niż budowanie specjalistycznych samolotów, które mogłyby operować na znacznie wyższych wysokościach. Wygoda i oszczędność ponad wszystko, nawet jeśli ceną jest nasze zdrowie i środowisko. To trochę tak, jakbyś próbowała naprawić cieknący kran, wysadzając w powietrze całą łazienkę. Może i kran przestanie ciec, ale pojawią się nowe, ciekawsze problemy.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że sami autorzy badania otwarcie przyznają, że ich plan „znacznie nasiliłby skutki uboczne, takie jak kwaśne deszcze”. Czytając to, parsknęłam śmiechem. To ten rodzaj szczerości, który jest jednocześnie przerażający i komiczny. To tak, jakby ktoś ci powiedział: „Hej, mam świetny pomysł na dietę! Będziesz jeść tylko trociny. FYI, prawdopodobnie zniszczy ci to układ pokarmowy, ale hej, schudniesz!”. Dziękuję za takie rozwiązania.

Kwaśne deszcze na zamówienie – czyli „drobne” skutki uboczne

Skoro już wiemy, że sami twórcy tego pomysłu nie ukrywają jego wad, przyjrzyjmy się bliżej temu, co dokładnie nam grozi. Nazwanie kwaśnych deszczy „skutkiem ubocznym” to, IMO, grube niedopowiedzenie. To jak nazwać tsunami „nieco większą falą”.

Oto lista potencjalnych „niespodzianek”, które ten plan może nam zafundować:

  • Katastrofalne kwaśne deszcze: Dwutlenek siarki w atmosferze łączy się z wodą, tworząc kwas siarkowy. Ten kwas spada na ziemię razem z deszczem, niszcząc lasy, zakwaszając jeziora i rzeki (co zabija życie wodne) oraz powodując korozję budynków i infrastruktury. Wyobrażasz sobie spacer w takim deszczu? Ja też nie.
  • Zagrożenia dla zdrowia ludzkiego: Wdychanie zwiększonej ilości pyłu zawieszonego, który jest produktem ubocznym tej reakcji, prowadzi do poważnych chorób układu oddechowego, problemów z sercem i, w skrajnych przypadkach, przedwczesnej śmierci. To nie jest teoria spiskowa, to czysta chemia i biologia.
  • Nieprzewidywalne zmiany w pogodzie: Zabawa w majsterkowanie przy atmosferze to igranie z ogniem. Nikt nie jest w stanie przewidzieć wszystkich konsekwencji. Może to wpłynąć na globalne wzorce opadów, prowadząc do susz w jednych regionach i powodzi w innych.
  • Ryzyko „samowolki”: Badanie ostrzega przed „większym ryzykiem jednostronnego zastosowania”. Co to oznacza w praktyce? Że jakiś kraj lub potężna korporacja może pewnego dnia stwierdzić: „A co tam, robimy to!” – bez pytania o zgodę reszty świata. Kontrola nad klimatem w rękach jednego gracza? Brzmi jak gotowy scenariusz na trzecią wojnę światową.

Cały ten projekt jest przedstawiany jako tańsza i szybsza alternatywa dla innych metod geoinżynierii, ale czy naprawdę chcemy iść na skróty w kwestii, która dotyczy całej planety? To jak wybieranie najtańszego chirurga na operację serca, który zamiast skalpela używa noża do tapet. Może i taniej, ale wynik raczej nie będzie zadowalający.

Historia lubi się powtarzać, szczególnie ta zła

Próby manipulowania pogodą nie są niczym nowym. Od dziesięcioleci prowadzi się eksperymenty z tzw. zasiewaniem chmur, by wywołać deszcz. Jednak rozpylanie siarki w stratosferze to zupełnie inna, o wiele bardziej niebezpieczna liga. Naukowcy porównują swój pomysł do erupcji wulkanu Pinatubo w 1991 roku, która wyrzuciła do atmosfery ogromne ilości siarki i faktycznie spowodowała tymczasowe ochłodzenie planety.

Jest jednak mały, ale kluczowy szczegół, o którym zdają się zapominać. Erupcja wulkanu była jednorazowym, naturalnym wydarzeniem. Plan inżynierów zakłada stałą, sztuczną ingerencję. Gdybyśmy kiedykolwiek zdecydowali się przestać rozpylać siarkę, groziłby nam tzw. „szok terminacyjny”. Oznacza to gwałtowny i katastrofalny wzrost temperatur, znacznie gorszy niż ten, którego próbowaliśmy uniknąć. Wpadlibyśmy w pułapkę – bylibyśmy uzależnieni od ciągłego trucia atmosfery, by uniknąć natychmiastowej katastrofy. To jak leczenie bólu głowy morfiną. Może i na chwilę pomoże, ale uzależnienie i skutki odstawienia będą koszmarem.

Kto na tym wszystkim zarobi? (Podpowiedź: nie my)

Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, to zazwyczaj chodzi o pieniądze. I tu nie jest inaczej. Za kulisami już ustawia się kolejka chętnych do zarobienia na tej „interwencji klimatycznej”. Powstaje cały kompleks przemysłowy zajmujący się geoinżynierią, gotowy do przejęcia lukratywnych kontraktów finansowanych z naszych podatków.

Wspomniana w doniesieniach brytyjska agencja kosmiczna Aria już szykuje się do prób terenowych. Koncerny zbrojeniowe i giganci lotniczy, tacy jak Boeing, zacierają ręce na myśl o zleceniach na modernizację swoich flot. To dla nich czysty zysk.

A co z nami? Z opinią publiczną? A, no tak, nas nikt o zdanie nie pyta. Nie ma żadnej demokratycznej debaty, żadnej oceny ryzyka, żadnej świadomej zgody. Wszystko dzieje się za zamkniętymi drzwiami, pod płaszczykiem ratowania planety. Dostajemy gotowe rozwiązanie, które mamy zaakceptować bez szemrania. Brzmi znajomo? :/

Zbrodnia przeciwko naturze czy szaleństwo w imię nauki?

Podsumujmy. Mamy plan, który jest nieoptymalny, ryzykowny i którego skutki uboczne mogą być gorsze od problemu, który ma rozwiązać. Plan, który zakłada stałe zatruwanie naszej planety i uzależnienie nas od tej toksycznej interwencji. Plan, na którym zarobią wielkie korporacje, a za który zapłacimy my wszyscy – naszym zdrowiem i zniszczonym środowiskiem.

Tu nie chodzi o ratowanie planety. Chodzi o kontrolę. Chodzi o stworzenie technologicznej zależności, o władzę nad klimatem. Te same siły, które przez dekady przyczyniały się do degradacji środowiska poprzez niekontrolowaną industrializację, teraz chcą nas „zbawić”, oferując jeszcze bardziej radykalne i niebezpieczne rozwiązanie.

Jak przyznają sami autorzy badania, ten plan jest wadliwy i nieefektywny – a mimo to jest forsowany. To prowadzi do jednego, kluczowego pytania. Pytanie nie brzmi, czy oni to zrobią. Pytanie brzmi: czy my na to pozwolimy?


Najnowsze

Popularne

Najnowsze