z życia wziętePo drugiej stronie obietnicy: Historia Natalii i Michała

Po drugiej stronie obietnicy: Historia Natalii i Michała

Zapach jego perfum na kurtce, którą ściskałam w dłoniach, był ostatnim śladem świata, który właśnie runął. W sterylnym, białym korytarzu szpitala pod Warszawą mój krzyk był niemy. Łzy płynęły bezgłośnie, a spojrzenie lekarza – pełne współczucia, ale beznadziejnie ostateczne – wypaliło we mnie dziurę, która nigdy się nie zagoi.

To był 14 listopada. Nazajutrz mieliśmy ogłosić światu nasze zaręczyny. Wiedziałam, bo jego młodsza siostra, Kasia, po prostu nie umiała dochować tajemnicy i wygadała się podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej. Byliśmy nierozłączni od czasów liceum. Natalia i Michał. Znajomi żartowali, że jesteśmy jak jeden organizm. Nasza przyszłość była już naszkicowana: niewielkie gniazdko na warszawskim Żoliborzu, pies o imieniu Kluska adoptowany ze schroniska i wakacje, na które odkładaliśmy – objazd Toskanii. Los miał jednak dla nas inny scenariusz.

Tego wieczoru Michał wracał z pracy swoim wysłużonym fordem. Ja, w naszym małym wynajętym mieszkaniu, smażyłam jego ulubione placki ziemniaczane, a ich zapach wypełniał całą przestrzeń. Kiedy zadzwonił telefon, wiedziałam, że to nie on. Głos w słuchawce był rzeczowy, pozbawiony emocji. „Pani Natalia? Mówię z komendy policji. Partner miał wypadek drogowy. Proszę przyjechać do szpitala”.

W szpitalu czas się zakrzywił. Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność. Jego mama patrzyła na mnie, a jej oczy ciskały nieme oskarżenie, jakbym to ja siedziała za kierownicą. Mój ojciec dotarł po godzinie, blady jak ściana, i objął mnie ramieniem tak mocno, że czułam ból i ulgę jednocześnie. Wreszcie wyszedł lekarz.

– Jego stan jest stabilny, ale… uraz rdzenia kręgowego jest rozległy. Musi się pani przygotować na to, że nie będzie już chodził.

Mój świat nie zawalił się z hukiem. On po prostu zniknął. Michał, mój Michał, który wnosił mnie na czwarte piętro na rękach, gdy zepsuła się winda, który mówił: „Razem przeniesiemy każdą górę”. Teraz leżał bezwładnie, a w jego oczach, które zawsze błyszczały humorem, zobaczyłam pustkę i przerażenie.

– Natka… – wyszeptał, gdy tylko mnie zobaczył. – Nie pozwól, żeby to zniszczyło też ciebie.

– Co ty opowiadasz? – próbowałam wykrzesać uśmiech, który musiał wyglądać jak grymas bólu. – Jesteśmy w tym razem. Zawsze.

Ale jakaś niewidzialna nić między nami pękła w tamtej chwili.

Kolejne miesiące były zejściem do piekła. Dni zlewały się w jedno – praca, szpital, dom, a w nocy bezsenność nasączona lękiem. Rehabilitacja, leki, zmiana opatrunków… Michał gasł w oczach, zamykając się w fortecy goryczy i bólu. Odmawiał spotkań z przyjaciółmi. Jego matka, w przypływie szczerości, powiedziała:

– Dziecko, jesteś taka młoda. Nie możesz zmarnować sobie życia. My, rodzice, jesteśmy od tego, by się nim zająć.

Nawet mój tata delikatnie sugerował:

– Córeczko, musisz myśleć o sobie. To nie twoja odpowiedzialność.

Ale ja nie umiałam odejść. Przecież go kochałam. A może kochałam wspomnienie tego, kim był?

Pieniądze topniały w zastraszającym tempie. Znalazłam drugą pracę – w dzień byłam baristką w małej kawiarni, a wieczorami udzielałam korepetycji z polskiego. Przyjaciółki dzwoniły coraz rzadziej, aż w końcu zamilkły. Kto ma siłę dźwigać cudzą tragedię? Tylko moja babcia wpadała czasem z rosołem i ciepłym słowem, które goiło rany na kilka godzin.

Michał stawał się coraz bardziej obcy. Jego frustracja obracała się przeciwko mnie.

– Po co marnujesz przy mnie życie? – syczał. – Idź potańczyć, śmiej się. Ja już tego nie mogę.

– Bo cię kocham! – odpowiadałam ze łzami w oczach. – Czy to tak trudno zrozumieć?!

– Miłość nie powinna być ciężarem. A ja jestem kotwicą, która ciągnie cię na dno.

Któregoś wieczoru, wyczerpana do granic, usiadłam na skraju jego łóżka i wyszeptałam:

– A co, jeśli ja już nie mam siły? Jeśli chcę po prostu żyć? Jeśli marzę o tym, by kiedyś usłyszeć w domu śmiech dziecka?

Spojrzał na mnie tym samym pustym wzrokiem, co w szpitalu, i powiedział cicho, ale stanowczo:

– Więc idź, Natalko. Uwolnij nas oboje.

Spakowałam jedną torbę w środku nocy, jak złodziej we własnym życiu, i uciekłam do babci do Radomia. Przez długie miesiące poczucie winy walczyło we mnie z ulgą. Słyszałam szepty za plecami: „Zostawiła kalekę. Egoistka”. Nikt z nich nie wiedział, jak to jest patrzeć, jak miłość twojego życia umiera na twoich oczach, choć jego serce wciąż bije.

Rok później Kasia napisała mi, że Michałowi udało się wyjechać na specjalistyczną rehabilitację w Szwajcarii, opłaconą przez jakąś fundację. Nigdy więcej się nie skontaktował.

Dziś mam 31 lat, uczę języka polskiego w liceum pod Warszawą. Mam u boku Krzysztofa – dobrego, ciepłego mężczyznę. Ale on nigdy nie będzie Michałem. Czasem, w cichych godzinach nocy, wciąż słyszę jego szept: „Uwolnij nas oboje…”.

Często zadaję sobie pytanie: co jest większym dowodem miłości? Trwać przy kimś za cenę własnego szczęścia, czy mieć odwagę pozwolić mu odejść, by ocalić siebie? Czy kiedykolwiek sobie wybaczę?

A Wy? Czy w sytuacji bez wyjścia istnieje dobre rozwiązanie? Czy na zgliszczach dawnego życia można zbudować prawdziwe szczęście?

Dajcie znać w komentarzu na facebooku


Najnowsze

Popularne

Najnowsze